niedziela, 27 października 2013

Copacabana



Trzydzieści pięć lat to szmat czasu. I chociaż tyle się zmieniło, i nadal się zmienia, ja głupek zawsze myślałem o jednej rzeczy (może nawet nie tylko o tej jednej), że jest niezmienna, stała, nieruchoma, jakże wielka, choć mała wobec otoczenia, i niezniszczalna swoją kamienną mocą, że wciąż na mnie czeka, taka jak wtedy, kiedy dotarliśmy tam z Andrzejem i kiedy zrobiłem te zdjęcia. Zdjęcia, na które przez wiele lat co jakiś czas zerkałem z nadzieją, że kiedyś tam wrócę.

I w końcu wróciłem. Wirtualnie, jednak wróciłem. Gdyby wtedy ktoś mi powiedział, że w taki właśnie sposób wrócę, popukałbym w czoło. Bo przecież nawet Lem nie był w stanie przewidzieć, że doczekamy czegoś tak oczywistego jak telefon z cyfrowym aparatem fotograficznym, mało tego – z komputerem w ogóle, z dostępem do internetu, do telewizji, nie mówiąc już o czymś tak banalnym, jak możliwość rozmawiania z kimkolwiek twarzą w twarz, oko w oko, z przeciwległych krańców globu. 

Ech... internet. Już od jakiegoś czasu z wielkim zainteresowaniem odkrywam Street View. To też coś wręcz niewiarygodnego, dla nas, dinozaurów, wychowanych na liczydle i suwaku logarytmicznym. No, może w moim przypadku nie do końca, bo przecież pamiętam jak dzisiaj to dziwo, które przyniósł jeden kolega z roku - kalkulator, marki Texas Instruments. To dopiero było!

Tymczasem doczekałem czasów, kiedy mogę sobie tu, przy laptopie, nie wychodząc z pokoju, podjechać pod swój dom! I do tego widzę swoje autko, stojące pod płotem. Czyż to nie bajka? A może sen jakiś?

Sen nie sen, w każdym razie wykorzystując to, postanowiłem jeszcze raz pospacerować po plaży Copacabana, z zamiarem dotarcia do miejsca, które widać na moich starych zdjęciach. Zawsze mnie fascynował ten domek, a raczej fakt, że tak sobie się ostał, wciśnięty między kolosy.

Odpaliłem Mapy Google, wklepałem Avenida Atlântica, Copacabana, Rio de Janeiro, Brazylia i zjechałem do poziomu Street View. Ach jak pięknie! Jakbym tam był naprawdę! Chciałoby się rzec: przeniosło mnie w czasie i przestrzeni. No, może nie w czasie, bo auta jednak innej generacji. Zacząłem iść, tak jak kiedyś, od miejsca, gdzie wysiedliśmy z autobusu, w pobliżu Morro de Leme, od strony Głowy Cukru. Przeszedłem całe cztery kilometry, aż pod Fort Copacabana. Moje serce przyśpieszyło tempa. Wróciłem z powrotem, potem znowu z powrotem. I co? I nic. Co jest, do cholery? Czyżby moje slajdy nie były z Rio? Pomyliłem się, czy co? 

Zerknąłem jeszcze raz na zdjęcia i nagle coś mnie dotknęło. Numer! Na jednym przecież wyraźnie widać numer domu! W Google Maps wklepałem Avenida Atlântica 2600.

I zrobiło mi się bardzo smutno. Znowu to poczucie przemijania, bezpowrotności, bezsilnego żalu, że coś całkiem umrze, razem z resztkami (może już tylko mojej) pamięci, zapisanej także na zdezelowanych kawałkach kliszy marki ORWO. Jakby po wiosennej zieleni, pomału wdeptywanej w jesienne błoto.

I nawet gdybym miał 400 dolarów żeby spędzić tam noc, wiem, że to już nie jest to samo miejsce.









wtorek, 23 lipca 2013

Kos zwyczajny *


       - Misiu! - zawołała żona. - Dzwoni twój telefon!
Misiu oderwał się od roboty i wybiegł po schodach z piwnicy. Rzeczywiście, dzwonił jego telefon. Ale gdzie? Gdzieś w oddali, jego dźwięk ledwo dał się słyszeć.
       - Gdzie jest mój telefon?
       - Nie wiem. Nie zostawiłeś w ogrodzie, na stoliku? - Żona spojrzała na okno. - Stamtąd dochodzi dźwięk.
       Misiu wybiegł na zewnątrz, przez drzwi na taras. I chciałoby się powiedzieć: wszelki słuch po nim zaginął. Dlaczego? Ano dlatego, że jak ktoś idzie do ogrodu odebrać telefon, to go odbiera. Tymczasem telefon dzwonił i dzwonił, i nikt go nie odbierał. Stało się coś? Żona wreszcie, zaniepokojona, też postanowiła wyjść do ogrodu. W końcu jak długo można nie odbierać telefonu?
      Misiu stał na środku trawnika i gapił się do góry, najwyraźniej gdzieś ponad dach domu. Przy uchu nie trzymał żadnego telefonu. Bo i po co miałby trzymać dzwoniący telefon? Telefon wciąż gdzieś dzwonił.
      - Nie znalazłeś...? - zapytała zdziwiona zachowaniem Misia.
      - Znalazłem.
      - Więc dlaczego nie odbierasz?
      - Nie mogę, nie da się. - Misiu zaczął wyglądać na nieco rozbawionego, nadal wpatrując się w coś ponad dachem.
       Żona zaniepokoiła się już nie na żarty. Misiu ostatnio zachowywał się dziwnie, ale żeby aż tak? Zamiast odebrać telefon, może bardzo ważny, na przykład od klienta, stoi i gapi się gdzieś w niebo, z głupawym uśmieszkiem na ustach. Opanowała się jednak i zadała spokojne, proste pytanie:
       - Jak może się nie dać odebrać telefonu?
       - No może... Sama zobacz. - Misiu wyciągnął swój długi palec wskazujący.  - Jest tam.
      Żona powędrowała wzrokiem w wyznaczonym kierunku i zastygła w niedowierzaniu. Najwyraźniej Misiu dobrze wskazywał i to nie był żart. Telefon siedział ponad dachem, na antenie telewizyjnej i wciąż nadawał.

                                             


*  [...] Do śpiewu wplata świergotliwe motywy i naśladownictwa – powtarza dźwięki zasłyszane z okolicy, a nawet dzwonki telefonów komórkowych. Najczęściej śpiewa siedząc na wysokim stanowisku, jak wysokie drzewo, antena telewizyjna lub dach dużego budynku.[...] (Za Wikipedią)




   

wtorek, 26 marca 2013

Dyptych*


Najlepsze wina, jakie piłem w swoim życiu, nalewane były z najzwyklejszych, omszałych butelek. Zawsze jakby w zgodzie z tym, czego dawno, dawno temu uczyli mnie starzy marynarze:  trunków nie kupuj w pięknych butelkach, bo do takich wlewa się siki - tylko po to, żeby dały się sprzedać!
I chociaż, z racji wieku, ilość trunków ograniczam już zdecydowanie do dobrego piwa, wciąż mam świadomość - kiedyś zaszczepioną przecież - wyższości treści nad formą.
Dlatego też, kiedy kilka dni temu w skrzynce na listy znalazłem skromne zawiniątko, od razu byłem pewien, że w środku jest coś wielkiego.
Nie pomyliłem się.
Zobaczyłem treść, którą można smakować jak najlepsze wina. Z omszałych butelek. I nic to, że struna w ukulele pękła** - są przecież dwie deski, wycyzelowane ręką mistrza. Jarek zrobił to w sposób doskonały, godny dłoni, która - znać to - potrafi trzymać dłuto. No i pióro, oczywiście. Jednak to nie wszystko; trzeba mieć jeszcze to coś, dzięki czemu

                      uporczywie się zdarza
                      że widzę inaczej
                      za każdym razem na prześcieradle 
                      płótna caravaggia***

Tomik jest wysublimowany. Od początku do końca, i od końca do początku (i z pewnością będzie tak jeszcze wiele, wiele razy) biegnę jak przez

                     łany pszenicy bez dzikiego owsa****


rozkoszując się najwyższego lotu poszanowaniem słowa.
Czytam i czuję:

                     w wychodku nie chowam broni
                     pogodę mamy bezwietrzną
                     nietrudno bydło przegonić
                     inną żyjemy ucieczką*****

I wołam: szukajcie, aż znajdziecie! Nie tylko po to, żeby poznać co się stanie, kiedy żagiel ważniejszy niż ster******
Przede wszystkim, żeby poznać prawdziwe słowa z prawdziwego życia siwobrodego poety.


Jarosław Jabrzemski 
     dyptych ciułaczy
           Miniatura
**  z umiłowania piękna
***  tenebryzm
****  wywiad z przedsiębiorcą rolnym
*****  ballada z koniokradem
******  romanca z bosonogą divą







sobota, 9 marca 2013

Widoczki




     Wpatrywałem się długo, zupełnie zaskoczony. Zobaczyłem swój własny świat w mikroskali, świat z pradawnego podwórka, z żabiej perspektywy, ukryty w sekretnych miejscach, pośród traw i kamieni, strzeżony przez robaki, ślimaki i smoki. I anioła, który fruwa gdzieś w błękitach. Brałem do ręki następne kartki, pokryte akwarelą, i odkrywałem dalej, jakby to były te dziewczyńskie widoczki z dzieciństwa, gdzie wszelkie marzenia i pragnienia, układane w symbole z najcenniejszych skarbów przyrody, mieściły się pod skrawkiem szkła z rozbitej butelki, zamaskowanym dla niepoznaki warstewką piasku, liści i igliwia.
I wtedy po raz pierwszy zrobiło mi się gorąco na plecach. A kiedy się odwróciłem, zobaczyłem to samo, jednak w dużo większej skali: kolory rzucone na płótna. „Lubię kolor” - powiedziała. Tak, to widać od razu. Jednak to nie wszystko. Do tego potrzeba jeszcze odpowiedniego manipulowania paletą, żeby dać odbiorcy tyle ciepła. Potem – jakiś czas potem – z ust jednej pani usłyszałem to samo: „Te obrazy grzeją. Czuję to na plecach. I w ogóle - w całym mieszkaniu jest jakoś tak ciepło, słonecznie, radośnie...”

„Który ci się najbardziej podoba?” - zapytała, widząc że wszystkie mi się podobają. I w taki oto sposób stałem się później, z okazji jakiegoś święta, posiadaczem akwareli, na której zobaczyłem siebie. Takiego, jak lubię – w całkowitym odizolowaniu od reszty świata. W bezpiecznym kokonie, zawieszonym gdzieś w kosmosie, a może zagnieżdżonym na samym końcu jakiejś głębokiej nory, w wygodnej, embrionalnej pozycji, z głową pełną bajkowych snów z dzieciństwa. Znowu to słowo; wciąż łapię się na tych powrotach do zamierzchłej przeszłości. Jednak – tak sądzę – nie da się tego uniknąć i jest tu uzasadnione.
Oprócz akwareli dostałem coś jeszcze: poznałem Zosię*. Poznałem i pokochałem, tak samo jak to, co robi. Więcej: poznałem i pokochałem dzięki patrzeniu na to, co i jak robi. Często szukam odpowiedzi na pytanie: czy człowiek jest wart tyle, ile jego dzieło? Nie znajduję. Jednak w odniesieniu do Zosi mogę stwierdzić całkiem świadomie: jej sztuka jest w stu procentach odzwierciedleniem jej duszy. Jest jak język dziecka, które zobaczyło nagiego króla - szczery, często naiwny, kolorowy ciągłą radością poznawania świata, i w związku z tym zdarza się, że jest także błądzeniem – jednak pozytywnym, twórczym, chociaż dla otoczenia (także dla mnie) czasami uciążliwym.

Kolory, kolory, jakie kolory...? Obserwuję Zosię przy sztalugach, z bezpiecznego dystansu. Nie lubi, jak się patrzy na jej ręce podczas pracy. Rozumiem to, bo mam tak samo. Ona nie lubi, jak ktoś podgląda ją w trakcie podglądania świata przez pryzmat palety. Kątem oka dostrzegam, jak poważnieje i odnoszę wrażenie jakby chowała gdzieś głęboko, w zanadrzu swoją radosną, dziecięcą intuicję, zamieniając się w naukowca, w magistra sztuk, wykładając na paletę wszelkie instrumenty, całą wiedzę zdobytą przez lata studiowania w poznańskiej Akademii Sztuk Pięknych. Wkurza mnie to czasami, bo mam obawy, iż jestem świadkiem zatracania czegoś; kreska i kolor utracą lekkość intuicyjnej spontaniczności, stając się idealne w swojej naukowej sztywności. Jednak zawsze potem okazuje się, że moje lęki są niesłuszne, i biję się w piersi - po raz kolejny Zosia zdumiewa efektem swojej pracy.
Szkło. Kolorowe szkło także stało się przedmiotem pasji Zosi. Witraże to też obrazy, przez które świeci słońce. Zosia to widzi doskonale. A ja mógłbym dalej pisać o moich obawach, ale też o uwielbieniu, o tym jak kocham, obserwując kątem oka z bezpiecznej odległości, z jakim namaszczeniem Zosia łapie światło przez każdy kawałek szkła, zanim zrobi kompozycję, która potem zagra genialnym zestawem barw w jakimś przeszkleniu, albo chociażby w lampie.

Prawdę mówiąc, pisanie o pracy twórczej bliskiej, ukochanej istoty nie jest łatwe, i nawet może być niebezpieczne; tu już trudno mówić o zachowaniu odpowiedniego dystansu. I tak sobie pomyślałem, że dobrze się stanie jeśli zacytuję na koniec piękne słowa, wypowiedziane przez inną bliską mi osobę**, podczas wernisażu w Tawernie Mestwin w Gdańsku, gdzie Zosia wystawiała swoje pejzaże i anioły:
[...]Jej obrazy - myślę o cyklu aniołów - są kolorystycznie czyste, żywe, stonowane i - to prawda! - emanują ciepłem, spokojem, sentymentalnym figlem, niemalże chagall'owską tajemnicą i niemalże chagall'owską lekkością. Rysunek postaci jest uproszczony[...] Spojrzenia tych listonoszy z metafizycznych parków są nieobecne, dłonie znakują napięcie między modlitewną ekstazą a erotycznym - zażenowanym lekko - zachwyceniem, pochylenie głowy wskazuje na iluminacyjną pokorę albo otwiera przestrzeń marzenia sennego.[...] W obrazach Zosi - myślę o malowanych pejzażach - nie pada deszcz, ale i słonce jest ukryte, w tych obrazach przede wszystkim nie ma ludzi. Przez obrazy Zofii Sumczyńskiej - kolorystycznie - płynie czas, barwy odmierzają pory roku i znakują niemalże renesansową zgodę na przemijanie świata i przemijanie tego, który na to przemijanie patrzy. Zastanawia autorskie, artystyczne "łamanie" powierzchni, kolorystyczne "zakładkowanie" pochwyconej pędzlem rzeczywistości. Zapewne jest to swoistego rodzaju podpis Zofii Sumczyńskiej, znak wydeptanej w artystycznym lesie ścieżki. Tak jakby próbowała - uchylając pionowe, kolorystyczne żaluzje odsłaniające świat - dotrzeć do istoty postrzeganych zjawisk, tak jakby próbowała w inny jeszcze sposób złamać dwuwymiarowość malarskiej płaszczyzny. A być może jest tak (przecież w jednym z kościołów w Nowym Dworze znajdziemy ogromne witraże jej autorstwa), że - sprowadzony do dosyć czytelnych, uproszczonych znaków - świat w obrazach artystki uobecnia się tak, jak uobecnia się światło w kawałku szlachetnie ciętego szkła. Więc popatrzmy.


* Zofia Sumczyńska - Urodziła się w 1965 roku w Gdańsku. Absolwentka Akademii Sztuk Pięknych w Poznaniu. Mieszka i pracuje w Starogardzie Gdańskim. Pod koniec 2012 roku otworzyła galerię sztuki pod nazwą "Galeria autorska 24B", w której prezentuje swoją twórczość, ale także, z założenia, twórczość innych artystów.
Na swoim koncie ma kilka wystaw indywidualnych w Gdańsku oraz w Starogardzie Gdańskim. Brała także udział w wielu wystawach zbiorowych w Polsce oraz w innych krajach, między innymi w Japonii, Wielkiej Brytanii i Niemczech. W latach 2011 i 2012 otrzymała stypendium twórcze od Prezydenta Miasta Starogard Gdański.

** prof. UG, dr hab. Feliks Tomaszewski - Instytut Filologii Polskiej, Katedra Teorii Literatury i Krytyki Artystycznej.



niedziela, 10 lutego 2013

Anioły trochę większe i całkiem małe


Oj długo, bardzo długo robiłem te anioły. Duże i ciężkie. Strasznie dały mi w moją starą kość. I jeszcze ten montaż, nie dość że wysoko (co szkodzi na mój lęk wysokości), to jeszcze zimno. Na zewnątrz minus 15, wewnątrz podobnie, bo przecież w kościele nie ma kaloryferów.









     

I kiedy wreszcie to wymęczyłem, przy ogromnej pomocy mojej żony Zosi, która także kładzie na te moje rzeźbki piękną polichromię, postanowiłem sobie: nigdy więcej aniołów! Co najwyżej do rzeźbienia aktów wrócę. Ale najpierw sobie odpocznę!
No i zapadłem w sen zimowy. Długo jednak nie pospałem, bo nagle zaczęła się do mnie dobijać urocza Ania, wołając i tu, i tam: hey, anielski! Albo: ...oderwij się od tych wysokich lotów i zajrzyj na chwilkę do skrzynki pocztowej, proszę!!! :)
I jak tu pospać?
Więc się obudziłem i wyszło coś takiego:








Miało być wielkości dłoni i jest.
A teraz idę dalej spać :)