środa, 21 września 2011

Biedronki






          Biedronki, udające krople porannej rosy, pochowane na źdźbłach ogrodowych traw i liściach krzewów, są prawie niewidoczne. Słońce tak bardzo oślepia, że zaspane jeszcze oczka z trudem je dostrzegają. Madzia dosyć szybko pojęła, że trzeba odwrócić się do słońca plecami. Wtedy najlepiej je widać i nawet z daleka można policzyć, ile mają kropek. I dokładnie można zobaczyć, że najwięcej biedronek jest na liściach porzeczek, które rosną wzdłuż środkowego płotu, przy którym jest szambo, do którego nie wolno podchodzić.
          Nie wolno, bo tak zarządzili Mama i Tata. Ale teraz jest przecież sytuacja wyjątkowa - to właśnie na polecenie Taty Madzia zbiera biedronki. I chce ich nazbierać jak najwięcej, i jak najszybciej, bo trzeba jeszcze zdążyć do przedszkola. Zdążyć, chociaż niechętnie - podobają się jej te poranne łowy, bo jest kolorowo i pachnąco, wśród kwiatów i wilgotnej trawy. Kama też to lubi, bo wciąż Madzi towarzyszy, wtykając gdzie się da węszące nozdrza i zamaszyście kręcąc ogonem, co jest oznaką wielkiej radości. Kama się cieszy, bo nie lubi być sama, a to, co właśnie robi Madzia - chociaż o tej porze bardzo nietypowe - może zapowiadać coś dobrego.
          Madzia wcale nie boi się biedronek. I to, że trzyma ich coraz więcej w drobnej dłoni, i że coraz bardziej ją łaskoczą, wcale jej nie przeszkadza. Wie, że nie zrobią jej nic złego. W ogóle wie już bardzo dużo, chociaż ma dopiero cztery latka. Wie, że biedronki są pożyteczne, i że mówi się na nie czasami Boża Krówka. Wie także, że do szamba nie wolno podchodzić, bo jest przykryte spróchniałymi deskami i wie też dlaczego Kama, chociaż jest bardzo dużą suką, nie lubi sama zostawać w domu.
Nie wie tylko, dlaczego Tata, którego budziła słowami: „wstawaj, już czas do przedszkola” - nie chciał, jak co dzień, od razu się obudzić, tylko otworzył jedno oko i powiedział:
          - Dobrze, Madziu. Ale najpierw idź do ogrodu i nazbieraj biedronek.


          Tata po raz wtóry tego ranka otwiera tylko jedno oko, ale zaraz potem otwiera i drugie, i od razu zrywa się z łóżka, kiedy słyszy: „wstawaj, już nazbierałam ci biedronek!”
          - Jak to...?! A po co mi biedronki?! - pyta zdumiony.
      - Taki wydałeś mi rozkaz - Madzia uśmiecha się i widać, że jest bardzo z siebie dumna. - Wykonałam zadanie, więc teraz idźmy do przedszkola.


          Po kilku minutach biegną do autobusu. To znaczy Madzia biegnie, trzymana za rączkę przez Tatusia, a Tata tylko idzie, jak to Tata, swoim bardzo długim krokiem. Dobrze trafiają, bo na przystanek od razu nadjeżdża autobus. Wsiadają i czekają na odjazd, gdy nagle staje się coś strasznego: do pojazdu z impetem wpada wielkie psisko. Drzwi się zamykają i autobus rusza.
          - Kama! - Madzia krzyczy z radością.
          - Kama! - powtarza Tata, jednak widać, że mu się to nie podoba.
       Wysiadają  na  następnym przystanku. Trudno - Madzia się trochę spóźni, ale psa trzeba odprowadzić do domu. „A swoją drogą” – zastanawiają się oboje – „jakim cudem Kama wyszła na ulicę?”
          W ogrodzie wszystko się wyjaśnia: płot, ten środkowy, za którym biega Kama, kiedy zostaje sama w domu, zastają przewrócony. Stara, przerdzewiała siatka nie jest już, widać, przeszkodą dla dużego psa.
         - Trzeba to jakoś podeprzeć - mówi Tata i idzie coś poszukać do szałerka. Madzia, przyglądając się, stoi na uboczu. Obok niej stoi też Kama, a jej ogon jest zupełnie nieruchomy.
          - Tata,  uważaj  tylko. Nie  podchodź  do  szamba - ostrzega  Madzia  z taką miną, jakby była co najmniej jakimś kierownikiem robót.
          - Tak,  tak...  - Tata  mruczy coś pod nosem i  idzie prosto w te krzaki koło szamba, bo tam płot najbardziej leży.
           - Tata, uważaj, bo te deski są spróchniałe...!
         - Tak, tak... - Tata  wcale  nie  wygląda na  zadowolonego, kiedy przedziera się przez porzeczkę i agrest. A po chwili szarpania się z krzakami, z deskami i z płotem jest już pewne, że się mocno zdenerwował. Do tego stopnia, że chyba nie słyszy, kiedy Madzia do niego woła:
          - Tata...! Tata, uważaj, bo stoisz na szambie...!
          W tym samym momencie Madzia słyszy trzask łamanych desek, a Tata znika, zapadając się pod ziemię. Po chwili jednak wylatuje w górę i można by rzec, że się odbił o jakąś trampolinę, ale nie: przecież jest cały upaprany w śmierdzącej gnojówie.
          - Fuj...! - Madzia się skrzywiła. - Przecież mówiłam...!
          Tata znieruchomiał na dłuższą chwilę, jakby się zastanawiając, co dalej robić.
        - Madziu,  dzisiaj  już  nie  zdążymy  do  przedszkola.  Muszę się umyć i porządnie ten płot naprawić. Może sobie... dalej biedronki zbieraj. Tylko pamiętaj: nie podchodź do szamba!



czwartek, 28 lipca 2011

Przy ogrodowym stoliku





                       Makaron był kolorowy, a właściwie dwukolorowy i wyglądał wyśmienicie - zmieszany z grzybami, pomidorami, kawałkami cukinii, i sosem, który był tylko jej tajemnicą. Uśmiech w jej oczach też wyglądał wyśmienicie, kiedy zanurzała chochlę w porcelanowej misce, przekładając spaghetti na talerze.
          - Cukinia z mojego ogródka - powiedziała z dumą. - A makaron jest włoski. Szpinakowy i pomidorowy.
          - Tak? I to nazywa się spaghetti? - zapytał, nie przestając rozlewać czerwonego wina.
          - Tak. Takie moje spaghetti - uśmiechnęła się jeszcze szerzej, pokazując wszystkie śnieżnobiałe zęby.  -  Można jeszcze posypać serem.
          Przyjął skwapliwie  miseczkę z wypolerowanej stali i zagarnął łyżką rozdrobniony ser. Uwielbiał takie specjały.
         Przez chwilę jedli w milczeniu. W końcu zadała pytanie, którego można było się spodziewać:
          - I jak? Smakuje?
          - Tak, bardzo - odpowiedział zupełnie szczerze. - I trochę mi głupio, że jestem takim niezdarą, i nigdy Ci o tym nie mówię. Ale wiesz, że wszystko co robisz, bardzo mi smakuje.
          Dalej skupili się na jedzeniu, aż do pierwszej dokładki. Gdzieś z gałęzi gruszy doleciało skrzeczenie sroki.
          - To chyba sroka? - zapytała.
          - Tak, sroka - odpowiedział tonem znawcy. Zamyślił się na chwilę, popijając z kieliszka i zaraz pociągnął dalej - właściwie nie wyobrażam sobie, żeby ptak o takim upierzeniu wydawał inne dźwięki.
          - Czarno-białym? Mówisz o kolorach?
          - No właśnie. To coś jak pingwin.
          - Pingwiny też tak skrzeczą?
          - A wiesz, że nie wiem? Ale chyba nie śpiewają.
          Oboje się uśmiechnęli, nabierając następną dokładkę. Sroka jeszcze raz zaskrzeczała, ale zza płotu dało się też słyszeć pohukiwanie innego ptaka. „Hu, huu, hu, hu, huu, hu...”
          - To jednak dziwne, nie uważasz? Jak on, to znaczy samiec sroki, chce zachęcić samicę takim skrzeczeniem?
          - He, he - zaśmiał się. - A skąd ta pewność, że to nie jest skrzeczenie samicy?
          - Nie no... Wiesz... - też się zaśmiała. - To chyba jasne, że jak brzydko skrzeczy, to musi być samiec.
          Porcelanowa miska była już pusta i teraz delektowali się tylko winem.
          - A ten ptak, co tak dziwnie pohukuje? - zaczął. - Wiesz, co to za jeden?
          - No właśnie... Często myślałam o tym, czy to czasem nie jakaś sowa? Ale w dzień sowy przecież śpią. Może to jakiś gołąb?
          - Tak, synogarlica. Śmieszne to jej pohukiwanie, nie? Muszę się przyznać, że dopiero od niedawna wiem, co to za ptak. Dowiedziałem się przez przypadek. I właściwie wbrew swojej woli.
          - Jak to wbrew swojej woli? - Zaciekawiła się mocniej, bo jakoś jej to nie pasowało. - Ty i niechęć do poznawania? Dlaczego?
          - No wiesz... Jakoś tak mi pozostało z dzieciństwa. Legenda, którą sam sobie zbudowałem i w którą wierzyłem. Prawda by ją zburzyła, a tego nie chciałem. Było mi z tym dobrze. - Dopił wino i sięgnął po butelkę.
          - Cha, cha... Ciekawe. - Też szybko dopiła i podsunęła kieliszek. - Opowiadaj dalej.
          - Wyobrażałem sobie, że to jakiś duszek woła, nawołując do życia.
          - Hm... Duszek życia?
          - Nie no... Nie aż tak. Raczej oznaka życia. To jego wołanie, ni to śmieszne, ni to straszne, ponure jakieś takie... Jako dziecko zdarzało mi się chorować latem. I wtedy zawsze, przez otwarte okno, docierało do mnie smętne:„Hu, huu, hu, hu, huu, hu...”. Tak właśnie to odbierałem: z jednej strony jako wyraz smutku, że jestem chory, odizolowany od pełnego zabawy podwórka, a z drugiej jako znak, że za oknem trwa życie, że wszystkie dzieci czekają na mnie, że straszna nuda jest tylko chwilowa i się skończy.
          - Nuda... - chciała coś wtrącić.
          - To jest jakieś paradoksalne. Teraz też często to czuję, kiedy budzę się przy otwartym oknie i słyszę na dzień dobry pohukiwanie synogarlicy, brzmiące jak zapowiedź bardzo nudnego dnia, jak zniechęcanie do wstawania. I w ogóle do wszystkiego.
           - Tak...
           - A jednak nie. W tych dźwiękach coś się kryje. Coś, co przeważa i zmusza do aktywności. Nie mam pojęcia, co to jest. He, he... Jakaś część składowych harmonicznych, dających pozytywną barwę? W każdym razie dodaje otuchy. Jest oznaką, że wszystko się toczy, jak dotychczas. Że jeszcze nie umarłem.
          - Wtedy, kiedy byłeś dzieckiem – chyba chciała  zmienić temat - nie było telewizorka? Wspomniałeś coś o nudzie w czasie choroby?
          - E... Nie. Telewizor był, ale za ścianą, u rodziców. Dla nas była dostępna tylko dobranocka.
          - Dobranocka...! Jacek i Agatka?
          - No jasne. Też. Ale najlepszy był Pies Huckleberry. Jak to było...? – rozmarzył się, przymknął oczy i zaczął nucić - Oh my darling, oh my darling, Oh my darling, Clementine!
          Nawet udało mu się zagłuszyć pohukiwanie synogarlicy.
          - I Gąska Balbina - ona zagłuszyła jego fałszowanie i zacytowała - Cześć Balbyna, Czo robisz?
          - Też. Pamiętam. Ale to było tylko takie rysowane, od tyłu, na planszach, nieruchawe i nudnawe.
          - Tak, ale mile to wspominam. Zresztą teraz, z naszej perspektywy... Chyba wszystko już się wspomina z łezką w oku...
          - Tak... Wiesz? Tak sobie myślę... Może właśnie o tym wciąż nam śpiewa ta synogarlica...?





niedziela, 10 lipca 2011

Jadzia i Jasiek (2)

Jadzia znowu grzebie w zdjęciach sprzed kilku lat.
          - Ckni mi się - mówi przy tym.
          - A cóż ty masz znowu za tęsknoty? - na to Jasiek, odrywając się od telewizora.
          - Ach... Tak mi się powiedziało. Zobacz. - Jadzia podsunęła jedno ze zdjęć Jaśkowi pod same okulary. - Pamiętasz, gdzie to było?
          - To...? - Jasiek wytężył wzrok i pamięć. - Nie pamiętam... Jakiś ogród, czy park...? Kogo właściwie mi tu pokazujesz?
          - Jak to? No wiesz?! Nie poznajesz?! - krzyknęła zaskoczona. - Przecież to my!
          - To my?! - Jasiek wydał się nie mniej zaskoczony. - Ja tu widzę tylko jakieś małpy na frytkach.


piątek, 10 czerwca 2011

Jadzia i Jasiek, czyli wesołe życie staruszka (1)

               Jadzia (lat 76) odwiedziła Jaśka (lat 87) w szpitalu, gdzie wylądował z powodu trzepotania przedsionków. Jasiek posiedzi tam pewno kilka dni, wobec tego wypada od czasu do czasu dostarczyć mu trochę prowiantu, ale też poinformować o tym, co dzieje się poza szpitalem.
            - Ogłosili konkurs na wykonanie relikwiarza... - zaczęła Jadzia.
            - Windziarza? Tu nie potrzeba windziarza. Jest teraz bardzo nowoczesna winda... - Jasiek przysunął się bliżej do Jadzi, żeby lepiej słyszeć.
            - Relikwiarza! - Jadzia wrzasnęła mu do ucha. - I jest problem, bo żaden z naszych lokalnych artystów nie chce się tego podjąć!
            - A...! Relikwiarza! - odpowiedział Jasiek. - Nie krzycz tak, przecież dobrze słyszę. A czyjeż to relikwie oni chcą tam trzymać?
            - No przecież nie twoje! - Jadzia nadal podnosiła głos, lecz tym razem raczej z oburzenia.
            - Przecież wiem, że nie moje - Jasiek mocno się skrzywił. - Ja nie jestem jeszcze gotowy!


piątek, 1 kwietnia 2011

Anioł wiosenny

W naszym ogródku, jak wszędzie, kwitną takie oto kwiaty. I może dlatego Zosia uderzyła w podobne kolory, malując mój ostatni urobek.
I chyba dobrze, bo te wiosenne kolory są pełne radości. Pobudzają do życia po zimowym przysypianiu. Zresztą same są efektem życia; najlepiej pokazują, że wszystko wciąż  kołem się toczy, wciąż od nowa, w stałym cyklu. Nawet Ramzes o tym wie. Widać to po nim. Chociaż woda - najbardziej i niezmiennie - smakuje mu ta kradziona. Z Zosi kubka.



czwartek, 24 lutego 2011

Anioły

Zofii Sumczyńskiej  


... i moje


             No dobra. Wrzuciłem kawałek z morza, pierwszy z brzegu, tak na próbę i na rozgrzewkę. A może i dla zachęty, bo musiałem się jakoś zachęcić, skoro już dałem się namówić na założenie bloga. Teraz więc coś z innej beczki, bo przecież nie będę pisał tylko o morzu. A oprócz pisania także... no właśnie – nie będę pisał. To znaczy będę wrzucał zdjęcia tego co robię, kiedy brakuje mi słów, albo nie chce mi się pisać i gadać, kiedy wolę prowadzić dialog w milczeniu, czyli na migi, machając snycerskim młotkiem. Dialog z drewnem. A jeśli uda mi się coś przemycić, to będą tu także obrazki Zosi i myślę, że przeważnie anioły.
           Wracając jednak do młotka. To, że milczę podczas stukania w drewno nie oznacza, że nie myślę. Zdarza się nawet, że coś mi się lęgnie w głowie takiego, że muszę lecieć do klawiatury i dalej stukać, palcami. I chyba dobrze, bo ile można ślęczeć nad kawałkiem drewna. A tak przynajmniej będę mógł tu jakieś słowa wrzucać i może kogoś to zainteresuje? Serdecznie zapraszam.